Rozpędzone BMW wjechało w grupę pieszych
Był 2014 r., noworoczne popołudnie. Bożena J. (+35 l.) z mężem policjantem Pawłem J. (+39 l.) i dziećmi Damianem J. (+9 l.) i Hubertem J. (8 l.) wracali z noworocznego spaceru. Zadowoleni, uśmiechnięci jak zawsze. Według najbliższych sąsiadów, to była bardzo miła, sympatyczna i szczęśliwa rodzina. Ryszard P. (+41 l.), Małgorzata P. (+42 l.) wracali z pobliskiego cmentarza. Towarzyszyła im dziesięciolatka. W grupie pieszych był również Krzysztof B. (+66 l.), który sam dwa lata temu stracił syna w wypadku samochodowym. Było przed godz. 14, wszyscy szli chodnikiem. W pobliżu przejazd kolejowy, zaledwie ze 100 metrów od niego na drodze próg zwalniający i lekki zakręt, a do tego obowiązujące ograniczenie prędkości do 30 km/h. Wydawać by się mogło, że akurat ten odcinek drogi musi być bezpieczny zarówno dla kierowców, jak i pieszych. A jednak nie. Bo na pijaka za kierownicą i to sportowego, szybkiego auta, który nie wie, co to odpowiedzialność, nie istnieją żadne ograniczenia.
Mateusz S., który jak wykazały przeprowadzone po jego zatrzymaniu badania, wsiadł za kierownicę, mając prawie 2 promile alkoholu w organizmie, ślady marihuany i amfetaminy. Nie zapanował nad BMW, wjechał nim w pieszych. Zabił sześć osób. Pięć dorosłych, w tym policjanta, jego żonę i ich starszego syna. Drugi ich syn oraz 10-letnia dziewczynka trafili w ciężkim stanie do szpitala.
Ofiary nie miały szans ucieczki
Świadkowie tego makabrycznego zdarzenia mówili „Super Expressowi”, jak rozpędzone BMW wjechało w pieszych od tyłu, tak, że nie mieli szans ucieczki. Bezwładnie upadli na ziemię, a auto przekoziołkowało. Mówili o udzielanej pomocy, o koszmarnym widoku krwi, jękach i agonii ofiar. Widzieli, jak pasażerka BMW o własnych siłach wychodzi z samochodu, kierowca był zakleszczony i trzeba było go wyciągnąć. Oboje z wypadku wyszli niemal bez szwanku. Z zadrapaniami i siniakami.
Na posiedzenie aresztowe do kamieńskiego sądu Mateusza S. doprowadzały wzmocnione siły policyjne. Budynek stał się twierdzą, do której nikomu postronnemu nie można było wejść. A to dlatego, że obawiano się linczu na sprawcy dramatycznego w skutkach wypadku. Na miejscu pojawiła się nawet brygada antyterrorystyczna.
Już raz stracił prawo jazdy
Policyjne śledztwo prowadzone było pod nadzorem komendanta głównego policji. Jak ustalono, w 2006 r. sąd już raz odebrał Mateuszowi S. na rok prawo jazdy właśnie za jazdę po pijanemu. Przed wypadkiem rozstał się ze swoją dziewczyną. Kłócili się w samochodzie. Ona miała mówić policjantom, że Mateusz S. z premedytacją doprowadził do wypadku, gwałtownie skręcił kierownicą, chciał zabić ją i siebie. W kolejnych zeznaniach w śledztwie i podczas procesu z tych słów się wycofała.
- Bardzo przepraszam, jest mi bardzo przykro. To był wypadek. Popełniłem błąd – mówił w sądzie Mateusz S., którego prokuratura oskarżyła o umyślne spowodowanie katastrofy w ruchu lądowym, której skutkiem była śmierć sześciu osób.
12,5 roku więzienia
Sąd Okręgowy w Szczecinie skazał Mateusza S. na karę 12 lat i 6 miesięcy więzienia i orzekł wobec niego dożywotni zakaz prowadzenia pojazdów. W apelacji sąd II instancji wyrok uchylił i przekazał sprawę do ponownego rozpoznania. W lutym 2016 r. sąd orzekł wobec Mateusza S. maksymalny wymiar kary. Skazał go na 15 lat więzienia. Podtrzymał orzeczony wcześniej dożywotni zakaz prowadzenia pojazdów. Sąd Apelacyjny w Szczecinie 13 października 2016 r. wyrok utrzymał w mocy.